niedziela, 29 kwietnia 2018

Moje Kulturoznawstwo

Witajcie, dziś w ramach serii dla przyszłych studentów. Opowiem Wam parę słów o moim kierunku, czyli kulturoznawstwie i omówię kilka kwestii związanych z Akademikiem i moją uczelnią.


 
Kulturoznawstwo - czego się właściwie tam uczę?
Wbrew pozorom ciężko odpowiedzieć na to pytanie, bo jakby nie patrzeć... chyba wszystkiego. Nie no może nie wszystko, ale jest tego sporo. Między innymi ze względu na dużą ilość specjalizacji. Do moich aktualnych przedmiotów należą: teatr europejski epoki nowożytnej, analiza filmu, analiza przedstawienia teatralnego, reklama, język w mediach, edukacja medialna, wiedza o telewizji, historia kultury Europy, Modele literatury współczesnej, literatura dokumentu osobistego, dzieje obyczaju, projektowanie przestrzeni, kultura multimedialna czy estetyka popkultury. Wcześniej jeszcze miałam m.in.: dziejopisarstwo, historie filozofii, teorie kultury XX w., warsztaty dziennikarskie, zajęcia publicystyczne, historie sztuki, estetykę sztuki czy socjologie. Więc jak widzicie jest to wielki misz masz, ale dzięki temu każdy może znaleźć coś dla siebie.

Dla kogo?
Jeśli interesujesz się historią, sztuką, teatrem, mediami, filmem, literaturą czy też kulturą w kontekście nie tylko innych ludzi, ale i nas samych. Najważniejsze jednak to to byś lubił czytać, bo dostajemy dużo takich materiałów ;)

Jakie przedmioty zdawać na maturze, by iść na kulturoznawstwo?
Oczywiście poza podstawowymi to mogą to być:
- j. polski (rozszerzony)
- j. angielski (rozszerzony)
- WOS (rozszerzony)


Jak wygląda u mnie sesja?
W naszym przypadku to faktycznie zapieprz, niestety. Dlaczego? Ponieważ w ciągu roku praktycznie nie mamy kolokwiów. Czasem ktoś zrobi, ale to jedno na cały semestr z 12 przedmiotów. Zawsze nam to zostawiają na koniec czyli ostatnie dni przed sesją albo już w sesji, to zależy. Za to w ciągu roku mamy od tego raczej luz.

Akademiki na Ligocie
Pochodzę z łódzkiego, więc najtańszą opcją był wybór akademika. Okolica jest na prawdę przyjemna, zwłaszcza latem - świetne miejsce na spacery i pikniki ;) Tylko uwaga wieczorem na dziki... serio mówię.
Są trzy akademiki. Najpierw mieszkałam w domu nr. 1 gdzie głównie są ścisłowcy... skąd ja się tam znalazłam? Nie mam pojęcia, ale ludzie tam byli genialni :D Teraz mieszkam w akademiku nr. 2 z chłopakiem w pokoju dwuosobowym (jeśli chodzi o mieszkanie z partnerem, to nie ma z tym żadnego problemu, należy tylko wejść do kierowniczki razem podczas przydzielania pokoju).
Dużej różnicy między nimi nie ma. W dwójce jest dodatkowo automat z batonikami i innymi słodyczami a na jedynce jest studio studenckiego radia "Egida". Jest jeszcze akademik numer 7, gdzie pokoje są typu studio, przez co są droższe. Mieszkają tam głównie studenci z zagranicy. Na domu nr. 7 jest automat z prezerwatywami... a jeśli nie no to na terenie akademika jest żłobek i przedszkole ;D mamy także bibliotekę, sklep, klub, knajpę, pętle autobusową, siłownie a nie daleko jest boisko, park i Biedronka. Więc full wypas, a atmosfera i wspomnienia z imprez bezcenne.


Wydział Filologiczny na Uniwersytecie Śląskim
Nasza uczelnia ma luźną atmosferę. Często są organizowane maratony filmowe, koła tematyczne, wolne wykłady itp. Dodatkowo jeśli zdarzy Wam się, że czegoś nie zdacie to wykładowcy są bardzo pomocni (przynajmniej Ci których poznałam osobiście :)). Nasz wydział jest też fajnie usytuowany, mamy pod nosem wiele knajp i kawiarni. Idealnie na poranną kawę. A jak wolicie piwo to na Mariackiej od 13.00 większość barów ma tańsze piwa dla studentów. Jeśli jakieś szybkie piwko w klimatycznym miejscu to jest też Hipnoza w obok budynku przy wydziale (dosłownie minuta) ;) Z tego co wiem to już niedługo przeniosą Nasz wydział na ul. Bankową, czyli tam gdzie większość wydziałów, ale to wciąż jakieś 5-10 minut od Jagiellońskiej i Mariackiej.

***

To tyle ode mnie. Jeśli spodoba Wam się taka seria, możemy opisać również inne sprawy, jak np. Nasze największe bolączki, czym jest USOS i dlaczego wszyscy go tak nienawidzą, zaliczenia, logowania na przedmioty itd. Dajcie znać :)

Kavka

sobota, 28 kwietnia 2018

Wywiad z Brownie

Na stronie Liceum Plastycznego im. Stanisława Wyspiańskiego (z Tomaszowa Mazowieckiego), możecie przeczytać kolejny wywiad z serii z absolwentami. Jeśli jesteście ciekawi czegoś o naszej autorce to zapraszamy do lektury. Link do artykułu - tutaj


środa, 25 kwietnia 2018

Krótko o malarstwie

Studiuję Malarstwo na ASP we Wrocławiu. Dzisiaj w ramach serii artykułów dla maturzystów opowiem Wam trochę o tym co, jak i gdzie.



Jakie przedmioty trzeba zdawać na maturze, żeby dostać się na ASP?
Nie trzeba zdawać żadnych ;) a przynajmniej nic poza podstawowymi. Trzeba mieć po prostu papier świadczący o zdaniu egzaminu. Bardziej istotne są tu egzaminy wstępne.
Pierwszy etap to tak zwana „teczka”. Kandydaci przychodzą do odpowiedniej pracowni, pokazują (w wypadku malarstwa) 10 rysunków 100x70 cm i 10 obrazów malarskich. Na ogół komisja zadaje kilka pytań, ale nie jest to straszne. Kolejnym etapem jest egzamin praktyczny. 4 godziny malujemy martwą naturę, potem (chyba) 2 godziny malujemy kompozycję na podany temat (ja miałam „Początek-Koniec”), a następnego dnia rysujemy modela w półakcie też przez 4 godziny. Może strasznie brzmi, ale w pracowniach nie ma komisji, można sobie rozmawiać, jest dosyć luźno.

Znajomi często pytają mnie jakie mam przedmioty i co robię.
Mam malarstwo. I rysunek. To przede wszystkim. 2 razy w tygodniu przez pół dnia przychodzimy do pracowni i sobie malujemy, a kolejne pół dnia przypada na rysunek. Ale to też zależy jaką pracownie w późniejszych latach student sobie wybierze. Na pierwszym roku było ciężko, bo dużo martwych natur i aktów na rysunku. Drugi rok, kiedy zmieniłam pracownię już się zmienił. Mniej rysowania, martwe natury miały być już interpretowane, do tego dochodziły własne propozycje w pracach domowych. Odpadła rzeźba, w-f, grafika warsztatowa i kompozycja. Za to dodano nam media elektroniczne, organiczne techniki malarskie, malarstwo w architekturze. Trzeci rok był moim zdaniem najcięższy, bo przyszedł lekki kryzys w malarstwie, miałam zajęcia z montowania filmów artystycznych, co w ogóle mnie nie pociągało i multimedia. Obecnie jestem na czwartym roku i już powoli zbliżam się ku końcowi. Przedmiotów jest mniej, bo tylko malarstwo, rysunek, 2 wykłady i przedmiot, wybrany jako dyplomowy. Musiałam się już określić mniej więcej, co będę pokazywać na dyplomie i o czym będzie moja praca magisterska. Piąty rok zapowiada się na razie spokojnie.
Wspomnę jeszcze może o językach. Mamy certyfikowane kursy z angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego i niemieckiego, z czego francuski prowadzony jest w dwóch grupach – podstawowej i kontynuację. Kurs trwa 2 lata i kończy się egzaminem.

Dla kogo jest ta uczelnia i ten kierunek?
Na pewno dla ludzi zajawionych na sztukę. Bez tego raczej słabo. Nie trzeba być genialnym, żeby dostać się na malarstwo. Nie trzeba być też po liceum plastycznym. Wystarczy czuć to co się robi i mieć pasję.

Coś o uczelni.
Jest mega luźna atmosfera. Każdy się zna, wszyscy są serdeczni. Profesorowie w większości są fantastyczni, bardzo mili. Zwłaszcza ci od malarstwa są jak rodzina. Do pracowni można chodzić w każdej chwili. Mamy imprezy pracowniane, tzw. Wkupiny. W większości imprezy te są tematyczne (Stypa, „Wesele” Wyspiańskiego, Piżama Party, itp.). Robimy też Wigilie i imprezy urodzinowe. Na uczelni jest wiele małych galerii sztuki, w których robimy wystawy. Mamy stołówkę, kawiarnię, patio i miejsce do posiedzenia nad Odrą w ciepłe letnie dni. Jest blisko na Rynek i na Halę Targową, gdzie tanio można zjeść dobre rzeczy i kupić owocki.
No i co ważne w budynku jest sklep plastyczny Pana Wiesia, więc wszystko jest pod ręką, jeśli czegoś braknie.

Akademiki?
Nie mieszkałam, ale wiem tyle: pokoje 3 osobowe, fajnie wyposażone (biurka szafy, łóżka piętrowe), na piętrze jest kuchnia i pracownia. Podobno 5. piętro jest najbardziej imprezowe ;)

Kolokwia i egzaminy?

Heh, nie bardzo ;) zdarzają się, ale zdecydowanie ważniejsze są przeglądy, a wykłady w większości są zaliczane za obecność.

Czego się nauczyłam?
Dużo. Naprawdę poznałam masę ciekawych ludzi i fajne techniki malarskie, zrealizowałam mural we Wrocławiu, mam na koncie kilka wystaw… Nauczyłam się na przykład robić suchą igłę, malowałam na miedzi, robiłam fresk, malarstwo mineralne, sgraffito, enkaustykę, mozaikę, temperę ze złoceniami i masę innych rzeczy.

Gorąco polecam moją uczelnię!
Pozdrawiam was serdecznie,
Brownie

sobota, 21 kwietnia 2018

Fizjoterapia i Ja

Cześć dziś chciałabym przybliżyć wam mój kierunek i moje przemyślenia z nim związane. Teraz cofniemy się do czasów licealnych, tak do klasy maturalnej. Pewnie część z was teraz głowi się co chce robić w życiu, co będzie za pięć lat, czy wasze życie się zmieni. Albo dręczą was jeszcze inne zmartwienia. Chcę wam napisać, że nie jesteście w tym sami, każdy to przeżyje, lub już przeżył. Wbrew pozorom głęboki skok do wody może okazać się mega pozytywnym doświadczeniem. Usamodzielniasz się, poznajesz nowych ludzi i sam kierujesz swoim życiem, co znaczy, że sam ponosisz za siebie odpowiedzialność.

Ale dosyć tego smętnego wstępu...

Chcę ci dziś przybliżyć mój kierunek i miasto. No, może jeszcze kilka przemyśleń się trafi.
A więc zaczynając od podstaw. Studiuję Fizjoterapię na Uniwersytecie Humanistyczno-Przyrodniczym im. Jana Długosza w Częstochowie. Wcześniej moja uczelnia nosiła miano Akademii, ale mamy już Uniwersytet.
Dlaczego wybrałam fizjoterapię? Bo nie widziałam siebie nigdzie indziej, no może jeszcze był awf, ale na nie dostałam się. Od dziecka związana byłam ze sportem, prawie 12 lat grałam w ręczną i tylko te dwie opcje wchodziły u mnie w ramy. Nie oznacza to jednak, że nie miałam obaw, prawdopodobnie jestem tu najbardziej podatna na stres z naszej paczki pisarskiej xD

Żeby dostać się na fizjoterapię, musisz się liczyć z tym, że będą pod uwagę brane takie przedmioty jak:
- język polski
- język obcy nowożytny
- biologia/fizyka/chemia/matematyka/geografia

Jeżeli chcesz pomagać osobą chorym, przywracać ich do jak największego stopnia sprawności fizycznej i umysłowej, to rozważ fizjoterapię. Chodź muszę Ci powiedzieć, że nie jest kolorowo. Jest to naprawdę ciężki kierunek, ale wszystkiego da się nauczyć. Są przeróżne zajęcia praktyczne jak np: Kinezyterapia (leczenie ruchem), fizykoterpia  (leczenie za pomocą bodźców fizycznych), sport osób niepełnosprawnych, ćwiczenia korekcyjno-kompensacyjne, korekcja wad postawy, masaż leczniczy i wiele innych.

Uczę się dobierać indywidualnych technik do pacjenta, przeprowadzać z nim wywiad od podstaw, żeby leczenie przebiegło sprawnie i najważniejsze skutecznie. Na dalszych etapach nauki uczę się wykorzystywania fizjoterapii w różnych działach, takich jak: kardiologia, pulmonologia, geriatria, onkologia, ginekologii i położnictwie i też wiele innych. Uczę się tam o różnych przypadkach pacjentów, poznajemy różne schorzenia charakterystyczne dla danego układu od podstaw.

Oczywiście chodzę również na praktyki, na których zdobywam kolejną wiedzę praktyczną. Praktyki dzielone są na fizykoterapię i kinezyterapię. Raz robię z jednego a potem drugiego działu. Oczywiście tak jest tylko na papierze. W rzeczywistości robię oba rodzaje zabiegów. Jeżeli ktoś będzie chciał wiedzieć więcej na temat wyglądu praktyk może śmiało napisać meila lub komentarz to się jakoś spiszemy :)

Jeżeli chodzi o samo miasto...no cóż mogę powiedzieć, w Częstochowie raczej zbyt wiele się nie dzieje, wielkich atrakcji i życia studenckiego się tu nie doczekacie na dłuższą metę, ale miasto jest całkiem przyjemne. Dodatkowo mamy tu strasznie drogie jajka w Społemach (XD).
Jedyną atrakcja dla mnie była tu Jasna Góra, chodź nie pojechałam na pielgrzymkę z klasą maturalną, to teraz bywam tam całkiem często. Fajnym pubem do spędzania czasu wolnego jest "Lomobar". Mają tam pyszne soki do piwa, serio Marakuja to marzenie. Mają stół do bilarda, gdzie w czwartki grasz godzinę jedynie za piątaka. Dodatkowo Mamy fajny pub "Ministerstwo Śledzia i Wódki", gdzie podają pyszne tosty. Niezwykle popularnym miejscem dla studentów jest "Wierzba" mieszcząca się przy akademikach. Na placu rośnie wierzba, otoczona murkiem a na około są rozmieszczone ławki. W lato odbywa się tam naprawdę sporo grilli, jest super muzyka a ludzie naprawdę towarzyscy :D Jeżeli chodzi o same akademiki, za dużo się nie wypowiem bo mieszkam w mieszkaniu, aczkolwiek byłam nie raz i nie dwa. Pokoje jak to wiadomo, dwu lub jedno osobowe, mieszane. Jedna kuchnia na piętro, pokoje są naprawdę utrzymane w przyzwoitym stanie. Jedyny mankament to lodówka na łącznik. Ale jak podnosisz ciężary na naszej uczelni, możesz ubiegać się o własną lodówkę, tylko dla siebie, darmowe obiady i inne profity.

Praca fizjoterapeuty to nie bajka, tak naprawdę jest to ciężki zawód fizyczny, z marnym zarobkiem, jeżeli robisz na Narodowy Fundusz Zdrowia. Jeżeli chcesz pracować prywatnie, otworzyć własny gabinet to już inna sprawa, na pewno bardziej opłacalna. Natomiast, żeby dorobić się własnego gabinetu trzeba spełnić sporo wymagań. Nie mówiąc już o tym, że wiąże się to z kosmicznymi sumami (aparaty do fizyko kosztują sporo). Oczywiście to też zależy od tego na czym chcesz pracować i na jakiej jakości chcesz bazować. Pacjenci na nfz bywają okrutni. Przekonałam się o tym nie jeden raz. Także musicie mieć to na uwadze. Nie mówię, że wszyscy są tacy, nie, większość to naprawdę mili ludzie, aczkolwiek pracując w tym zawodzie trzeba mieć grubą warstwę naskórka. Pewnie nie jeden raz zdarzy się wam też, że będziecie robili za psychologa. Pacjenci lubią się wygadać, oddać wam trochę ich własnych problemów. Jeżeli mogę poradzić to nie przywiązujcie się tak do tego. Ludzie przychodzą i odchodzą. A ich problemy będą leżeć wam na dłuższy czas. Także polecam być neutralnym, miłym, ale gdzieś mieć myśl z tyłu głowy, że zajmujesz się fizyczną stroną pacjenta a nie psychologiczną.

Ogólnie, jeżeli lubisz wyzwania, interesujesz się niesieniem pomocy ludziom, lubisz anatomię (bo to praktycznie podstawa tego zawodu), to możesz naprawdę to rozważyć i spróbować, a nóż może ci się spodoba? Jest to zawód, którego będziesz się uczyć całe życie.

Powiem Tobie jeszcze tak, czasem narzekam na swoje studia, na natłok pracy, ale jak przychodzę do pacjenta, robię pod niego terapię i pod koniec widzę efekty i jego wdzięczność, zapominam, że kiedyś narzekałam. Naprawdę, jestem z siebie wtedy dumna, że udało mi się komuś pomóc i jego komfort życia się poprawił.

Ach i na koniec wspomnę...kursy. Wspaniała sprawa, niesamowicie droga, ale jedyna do tego, żeby posiadać certyfikaty, które podbiją ci umiejętności. Nasz zawód opiera się też na posiadaniu kursów, powinno się robić ich jak najwięcej, ponieważ tak zdobywasz dodatkowe umiejętności, i dostajesz tego potwierdzenie. Tak wiem, na YT też jest pokazane co i jak, ale to nie tędy droga. Na kursach prowadzą cię specjaliści, kurs kończysz egzaminem i dostajesz potwierdzenie swoich umiejętności.
Zakończmy optymistycznym akcentem: 


"Jestem fizjoterapeutom, a jaka jest twoja supermoc?"

  Jeżeli będziecie mieli pytania, to śmiało piszcie, chętnie pomogę i doradzę. Trzymajcie się i pamiętajcie nie taki diabeł straszny jak go malują ;)     
                                                                                                                                     Ev.

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Grać, czy nie grać... parę słów o motywacji graczy


Gdyby zobaczył ten tytuł twój Mistrz Gry Sharky to by Cię….oh wait what?! Jesteśmy w jego rubryce?!?!?!?!?! ABORDAGEEEEEEE!!!!
Dzień dobry, cześć i czołem! Z racji ostatniego wrogiego abordażu na moją rubrykę postanowiłam się odwdzięczyć! Przyznam, że trochę zawstydził mnie artykuł mojego przyszłego męża ( Tak porządnie napisane leniwa rybo, nie to co te twoje bezpłetwiaste twory), chciałabym go nie zawieść pisząc ten ;) (Ups za późno, spójrz na tytuł makrelo T_T)

Do rzeczy! Chciałam omówić dla Was kwestię motywacji graczy- tak to brzmi głupio, dlaczego? Masz okazję zagrać sesję, Z A G R A Ć. Nie zagrasz? Co to w ogóle za wahanie, graj! Jest sesja graj! Ja to chciałbym móc zagrać, a nie tylko prowadzić… Wydaje mi się, że rasowy Mistrz Gry jakim jest Fluffy ma problemy ze zrozumieniem mnie kilkuletniego gracza gdy przychodzi do sesji. I raczej większość Mistrzów by mnie za to porządnie sklepała. Jestem dziwną osobą pod tym względem i założę się, że każdy z Was inaczej do tego podchodzi.
Chciałabym na wstępie spróbować sklasyfikować nas wszystkich, więc podzielmy sobie uczestników sesji na kilka typów:

obojętny - jest sesja, gra, nie ma to nie gra. Proste. Ja osobiście szanuje takich graczy ponieważ to świadczy o łatwości tworzenia konceptu postaci oraz jej historii czego ja nie potrafię. Oczywiście mogą to też być gracze używający szablonu, czyli oklepanego konceptu a historia postaci zawiera imię, wiek, klasę postaci i gdzie ostatnio się podziewał ( generalnie bida ). Motywacja? Ma kilka godzin wolnego czasu, a akurat znajomi grają. Fun!

nahaypowany - sesja?! Ja!! Nie ważne w co! TAK! JA! JA GRAM! JA CHCĘ! JA MOGĘ! EJ JA! Takich ludzi nie bardzo rozumiem, ale to gracze, którzy są zawsze chętni, a nawet bardziej niż chętni. Nie liczy się z kim, co i u kogo oni po prostu chcą i nie interesuje ich to, że setting nie jest odpowiedni dla nich, bo przeczytali podręcznik i wiedzą wszystko. A z takimi graczami często jest tak, że lubią sobie “pograć” więc i roleplayu w tym mało, a często kończy się na wymądrzaniu w kwestii znaniu lepiej podręcznika niż mistrz Gry co utrudnia wszystkim zabawę.

wredny - ziom lubi grać sobie w rpgi, a jeszcze bardziej uprzykrzać życie drużynie. Często jest tak, że reszta doskonale wie jak to się skończy więc co mądrzejsi wspierają się nawzajem i starają się przeżyć lub mówią MG, że nie chcą grać z taką osobą. Czasem jest to osoba, która zawsze bierze chamskiego niziołka, samolubnego i seksistowskiego krasnoluda etc. a czasem jest to po prostu charakter gracza, który nie wiąże się silnie z postacią i nie ważne czym gra zawsze wyjdzie z niego rudość (Sharky!) Pardon wredota. Zakładam, że samo dokuczanie współgraczom nie jest motywacją ( bo w końcu nikt nie będzie chciał z taką osobą grać) więc nie wiem co :D

zaangażowany - przygotowuje się do każdej sesji, by dobrze mu się grało dany setting (czyta podręcznik, rozmawia z MG, ustala z graczami “kogo potrzebujemy w drużynie”, “jak połączyć nasze postacie”), często tworzy głębokie historie i portret psychologiczny bohatera. Takich graczy lubimy i szanujemy wszyscy (:

niezaangażowany - zna i/lub czytał podręcznik, może w sumie zagrać, ale nie wysila się nad historią i przygotowaniem do sesji, człowiek, który może zagrać dobrze prawie wszystko (roleplay). Bierze radość z odgrywania postaci więc z chęcią przygarnia te stworzone przez MG razem z ich historiami. I muszę przyznać, że ja jestem typem takiego gracza: “Daj mi postać, ja ją poprowadzę”. Bo największą radość daje mi roleplay, a nie samo tworzenie i kostkowanie. Motywacja? Roleplay!

Na pewno jest tego więcej, ale to moje krótkie obserwacje. Wydaje mi się, że nasi kochani Mistrzowie wkładają dużo starań by nas zmotywować i  chwała im za to! Mnie jest ciężko, bo wolę sobie rysować moją postać niż ją opisywać za co uniżenie przepraszam!
Żeby być totalnie szczerą mój MG zawsze ma rację. Nie ma jej tylko kiedy jej nie ma, ale to już inna sprawa. W czym głównie ją ma? A no w tym, że przeczytanie samego LORA skłania i zachęca do stworzenia własnej, oryginalnej i zaskakującej postaci. ( Sharky po prostu jest ograniczona umysłowo i potrafi jedynie pływać w przód, bo skręcanie to za wysoka poprzeczka… więc wszystkie jej postaci są mierne i nieskomplikowane… “^” prawda boli najbardziej)  Systemy, które nie są szkieletami mają bardzo bogaty świat i wiele możliwości. Nie pasuje Ci wojna? Idziesz dalej. Dworskie (lub nie) intrygi? Za dużo sznurków prowadzących do kłębka? To może magia? Nie bardzo? Przeciętny poszukiwacz przygód? Dungeon? Opcji jest naprawdę wiele i każdy znajdzie coś dla siebie. Oczywiście może być problem jeśli stworzycie sobie postać totalnie nie pasującą do settingu, ale nie martwcie się! Improwizujcie, a wyjdzie z tego coś niesamowitego. A już w 100% Wasz mądry i zdolny MG znajdzie dla Was miejsce w swojej przygodzie ;) Nasz MG chyba nie ma wśród swoich graczy tych najcenniejszych- zmotywowanych i pytających “Kiedy gramy?!”, są głównie ci “ Zagrałbym jakąś sesję”, a szkoda. Chcecie wiedzieć jak nas motywuje?


Opowiada jaki setting chce poprowadzić- jego hype przekazuję iskierkę dalej szuka lub namawia do znalezienia utworu muzycznego idealnie pasującego do naszej postaci
mówi jakie postacie super byłoby żebyśmy stworzyli ( i ułatwili jego ciężką, rzadko okraszoną satysfakcją pracę) czasem nakłania do zawiązania relacji między naszymi postaciami zanim zaczniemy grać dzięki czemu możemy ubogacić nasze historie dodać anegdoty i zwyczaje daje nam EKSTRA STUFF *-* jakąś wiecie no świetną blink blink zbroję, boski samochód wyścigowy, katanę, która przetnie wszystko, albo mechaniczny wszczep z irytującą AI. :D
Przepraszam, że tylko tyle udało mi się wykrzesać, on robi znacznie więcej, ale jak druga ja powiedziała jestem ograniczona umysłowo heh Tak czy siak, dzięki za uwagę następnym razem może wbiję do Was z prezentacją...tego...no… Kiedy rozum ś…. *nerwowy śmiech*


Statek przejęty! Niezatopiony! Dzięki za podwózkę szczury lądowe! *I chyc z powrotem dorał oceanu*
Ah a odpowiedź na tytuł jest oczywista! GRAĆ!


Sharky

czwartek, 12 kwietnia 2018

"How I mte your mother"


Na wstępie powiem tylko tyle, że to zbrojna okupacja rubryki seriali. Fluffy attack!
Skoro obrońcy skapitulowali to do sedna sprawy. Ostatnio naszło mnie na obejrzenie jakiegoś już leciwego serialu komediowego, oczywiście produkcji amerykańskiej bo oni tworzyli takie seriale od lat w tempie strzelania z M60 dla nie wiedzących w cholerę szybko.

Jak poznałem waszą matkę przedstawia historię Teda Mosby’iego, który opowiada swoim dzieciom jak poznał ich rodzicielkę. Koleś ma naprawdę narąbane pod sufitem bo zaczyna opowieść od roku 2005, a swoją żonę poznał dużo, dużo później. Mniejsza o rozwlekłość jego historii, pora skupić się na tym co owa historia pokazuje. 



Cały serial to perypetie Teda i jego czwórki przyjaciół. Zacznijmy od przedstawienia samego Teda. Młody 26 letni architekt, mieszkający w nowym jorku, człowiek porażka… znaczy się niepoprawny romantyk czekający na tą jedyną, pasjonat kaligrafii, poezji, krzyżówek, zbierania monet i siedzenia w barze do białego rana. Jego największym życiowym marzeniem jest spotkać miłość swojego życia, zamieszkać z nią i mieć dzieci. Oczywiście z biegiem czasu priorytety się Panu Mosbyiemu odrobinkę zmieniają, ale to już opowie wam serial. 

Drugą postacią jest przyjaciel ze studiów Teda niejaki Marshall Eriksen kolejny człowiek, który twardo stąpa po ziemi. Marshall na studiach postanowił ratować świat, a żeby to zrobić musi zostać prawnikiem i walczyć ze złymi korporacjami. Domyślacie się, że matka ziemia pomimo swojego ogromu to tak średnio stoi z hajsem żeby wypłacać swoim prawnikom pensje na czas… albo tak żeby w ogóle? Marshall ma też swoje marzenie żeby się ożenić i mieć czwórkę dzieci, ale on w przeciwieństwie do głównego bohatera ma nieco bliżej do spełnienia swoich celów.
Tutaj pojawia się druga osoba, która ma uczestniczyć w planie ożenku i płodzenia dzieci wraz z Eriksenem niejaka Lily Aldrin. Absolwentka historii sztuki, która aktualnie pracuje jako przedszkolanka. Swojego przyszłego męża poznała już na studiach i od tamtej pory są nierozłączną parą. Lily jest też niespełnioną malarką i jej sztuka jest mniej więcej lotów tak wysokich jak pierwsze samoloty braci Wright.
Pora na czwartego z całej paczki, czyli Barneya Stinsona. Od samego początku serialu o Barneyu nie wiemy zbyt wiele. Pracuje w wielkiej korporacji i robi tam coś o czym ani widzowie, ani jego przyjaciele nie mają pojęcia. Główną cechą Stinsona jest to, że to straszny pies na baby tak delikatnie mówiąc (w jednym odcinku pada liczba 200.. sami się domyślcie z czym związana) oraz to, że cały czas popiernicza w garniturze.
Ostatnia osoba, która też z resztą jako ostatnia dołączyłą do paczki przyjaciół, Panie i Panowie Robin Scherbatsky. Dziwnie brzmiące nazwisko? Tak, Robin pochodzi z Kanady i przez cały serial jej przyjaciele nia daja jej o tym zapomnieć, z resztą ona sama nie może o tym zapomnieć. Kanadyjka (tak wiem to takie harcerskie łóżko) przyjechała do wielkiego NYC by zostać prezenterką telewizyjną. Wreszcie jakieś sensowne marzenie, a nie ratowanie ziemi czy szukanie drugiej połówki. Wracając do tematu kariera wschodzącej gwiazdy telewizji zaczyna się dosyć ciężko od prowadzenia programu gdzie liczba widzów sięga od 1 do 1,5. Na domiar złego na samym początku serialu poznaje głównego bohatera, który bardzo szybko się w niej zakochuje… naprawdę szybko to było coś około 17-18 minut. 



Większość akcji serialu rozgrywa się w Nowym Jorku, w barze Maclaren's oraz w mieszkaniu wynajmowanym przez Marshalla i Teda. Z rozwojem wydarzeń liczba miejsc gdzie dzieje się akcja systematycznie wzrasta, ale i tak dwie wymienione wyżej lokacje należą do tych najważniejszych. Obsada aktorska tak jak liczba miejsc rośnie dodając takie postacie jak członkowie rodziny głównej piątki bohaterów oraz ich znajomi z pracy.
HIMYM to serial komediowy choć czasem potrafi poruszyć poważny temat i dać widzowi zagwozdkę, jak my byśmy postąpili w takiej sytuacji. Głównym nurtem fabularnym są relacje między głównymi bohaterami oraz oczywiście (niestety) wątek poznawania matki dzieci Teda. Ja rozumiem, że poznanie TEJ JEDYNEJ to ważne wydarzenie w życiu człowieka, ale żeby robić o tym dziewięcio sezonowy serial?

Warto przysiąść nad tym dziełem choć końcowe odcinki ponoć nie powalają na kolana. Mówię ponoć bo to właśnie one czekają przede mną w kolejce do oglądania.
Serial w kategori komediowej póki co mocne 7/10.
Okupacja zakończona Fluffy ROLLOUT!

niedziela, 8 kwietnia 2018

"Ojciec Chrzestny" kontra mafia


"Ojciec Chrzestny" z 1972 roku w reżyserii Francisa Forda Coppoli to z pewnością jeden z najbardziej kultowych filmów w historii. Jak pewnie część z Was wie, to dzieło rodziło się w wielkich bólach. Na swej drodze napotkało wiele problemów, jak choćby konflikt z producentami, wytwórnią oraz... samą mafią. I tą ostatnią się zajmiemy. Kto dokładnie był przeciwny tej produkcji?

Naszą historię rozpoczniemy od przybliżenia sylwetki, niejakiego Josepha Colombo. Jest to na prawdę ciekawa postać. Joe Colombo był założycielem Włosko-Amerykańskiej Ligii Praw Obywatelskich (IACRL), której celem była obrona praw amerykanów włoskiego pochodzenia a także walkę ze zniesławieniem i dyskryminacją. A tak na prawdę była to przykrywka. Joe Colombo był również głową jednej ze słynnych 5 rodzin Nowego Jorku, czyli organizacji mafijnej, której zadaniem było zrzeszanie przestępców a także pilnowanie "porządku" na terenach ich działań. Liga została założona by zachować pozory legalności a także w razie zarzutów o działalność przestępczą, ukrócić to zarzutem o dyskryminacje Włochów i ich stereotypowe traktowanie, które było ówczesnym problemem społecznym. Colombo wraz ze swoimi przyjaciółmi organizowali protesty pod siedzibą FBI, oskarżając służby o rasizm a także nękanie Colombo i jego rodziny (tej prawdziwej).

Około 1970 roku, został ogłoszone pracę nad adaptacją książki Mario Puzo "Ojciec Chrzestny", która stała się w moment bestsellerem na rynku. Film miał nosić tytuł... "Mafia". Ten fakt nie spodobał się Joe Colombo i jego Lidze. Uważał że, ta produkcja pogłębia rasistowskie stereotypy, które uderzają we Włochów amerykańskiego pochodzenia. Faktycznie, Mario Puzo mimo swego włoskiego pochodzenia nie miał pojęcia o Włochach (nawet nie potrafi mówić po włosku). O mafii również, dlatego każda z tradycji i zasad w "Ojcu Chrzestnym" została zmyślona. Zdecydowanie większe kompetencje w temacie mafii, miał sam Colombo... Oczywiście nie tylko jemu się to nie spodobało, również innym mafiozom, którzy obawiali się zbędnego im zainteresowania. Odbywały się protesty Ligii przeciwko tej produkcji... ale na protestach nie poprzestano. 

W czasie prac nad tą kontrowersyjną produkcją dochodziło do: śledzenia aut producentów (jedno nawet rozstrzelano), wysyłania listów z pogróżkami do Ala Ruddy'ego (producent), fałszywych alarmów bombowych w Paramount Pictures, przez co musieli ewakuować całe studio. Ukradziono sprzęt wart milion dolarów (ta produkcja już sporo pochłonęła pieniędzy, więc twórcy z pewnością nie byli tym faktem zachwyceni). Sprawą która przelała czarę goryczy, był telefon do Roberta Evansa, któremu grożono śmiercią jego i rodziny. Al Ruddy postanowił się spotkać z Josephem Colombo w hotelu Park Sheraton w Nowym Jorku, gdzie mieli się dogadać. Warunkiem do spełnienia, by ataki zaprzestano, było usunięcie słów "Mafia" i "Cosa Nostra" z filmu. Ruddy przystał na warunki. Dlatego zmieniono tytuł filmu, na oryginalny tytuł książki - Ojciec Chrzestny. A także przez cały film nie usłyszymy tych zwrotów, tylko w nagłówku gazety z filmu - "Mafioso Barzini przesłuchiwany". Konflikt został zażegnany. Co więcej, wielu mafiosów postanowiło pomóc przy produkcji. Duża ich część wystąpiła w scenie wesela, jako statyści. 

Mafia jeszcze przed wejściem do kin "Ojca Chrzestnego" miała kolejny problem... Colombo. Nie podobał im się rozgłos, który  stworzył wokół siebie a tym samym wokół Rodzin Nowojorskich. Uznali iż za bardzo zwraca na siebie uwagę, co może przeszkodzić im w interesach, więc postanowili się go pozbyć. Podczas jednego z wiecy, gdzie Colombo znów protestował, został postrzelony trzy razy w głowę. Był to zamach zorganizowany przez braci Gallo. Przeżył atak, jednak zapadł w śpiączkę na 7 lat i zmarł finalnie w 1978. No cóż... kto mieczem wojuje, od miecza ginie.

Gdy zakończył się ten, dość brutalny konflikt. Twórcy filmu zorganizowali osobny seans dla części mafiosów (tych którzy pomagali przy produkcji). Podobno bardzo im się podobało! Może właśnie dlatego wśród mafii zaczęto używać zapożyczonych z filmu zwrotów, a także części zwyczajów (ryba, końska głowa, pocałunek śmierci).
  





Kavka.



środa, 4 kwietnia 2018

Sztuka obsługi... No właśnie. Czego?


Witam Was kochani, dzisiaj nietypowo, bo z minirecenzią książki. Dlaczego? Dlatego, że niestety ostatnio nie było mi dane zajrzeć na żaden koncert.
Słyszeliście o publikacji nawiązującej do słynnej „Sztuki Kochania”? Przedstawiam „Sztukę obsługi penisa” Andrzeja Gryżewskiego i Przemysława Pilarskiego.



Mam wiele przemyśleń na temat tej lektury. Przede wszystkim można się w niej dowiedzieć o wielu zachowaniach mężczyzn i kobiet, o relacjach damsko-męskich, o ciele faceta i jego dojrzewaniu. A wszystko opisane w bardzo przystępny i humorystyczny sposób jako rozmowę dwóch mężczyzn o TYCH sprawach. Ale no właśnie? Jakich TYCH sprawach dokładnie? O problemach seksualnych, o strachu, przeżyciach różnych ludzi z dzieciństwa, które mogą się przenieść w psychice na dorosłe życie, o stanach emocjonalnych i upodobaniach, i przede wszystkim o dojrzewaniu (o tym jak bardzo ważnym jest świadomość od najmłodszych lat).
Szczerze mówiąc, zdecydowałam się na zakup tej książki przez jej okładkę i te fantastyczne peniski z kwiatów. Następny w kolejności moją uwagę przyciągnął opis – fantastyczny, swoją drogą. Czytając już pierwszy rozdział, wyciągnęłam się bez reszty.
Lektura takiego wywiadu z seksuologiem to bardzo dobra rzecz. Zwłaszcza, że nasze pokolenie było wychowane jeszcze w małej świadomości, że dziecko od najmłodszych lat już myśli i rozumie. Rodzice mówili nam, że wzięliśmy się z pola kapusty albo, co bardziej popularne, przyniósł nam bocian.
Uważam, że warto przeczytać te książkę głównie ze względu na edukację seksualną, której nie mieliśmy walce lub prawie wcale w okresie dorastania. Oczywiście w głównej mierze jest ona przeznaczona dla mężczyzn, ale, drogie panie, nie zrażajcie się i chwyćcie po te lekturę. Warto poznać ciało swojego mężczyzny. Warto dowiedzieć się jak wygląda proces dorastania przyszłych synów. Warto też poznać myśli i problemu, które przydarzyły się innym ludziom, mężczyznom i kobietom. Przyznam, że niejednokrotnie śmiechłam :D
Dodam jeszcze, że książka została wydana w tym roku. Jest napisana lekko, przyjemnie i humorystyczne. Jest zupełnie inna niż „Sztuka Kochania”, o której w czasie lektury myślałam, że powinna mieć datę przydatności, bo wydawała mi się mocno przeterminowana.

Polecam gorąco!
Wasza Brownie
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka