Zacznę od tego, że jestem niesamowicie szczęśliwa – zobaczyłam koncert Paula McCartneya już dwa razy w życiu! I nic mi tego szczęścia nie zakłóca, choć są istotne sprawy techniczne, które wpływają na całościowy ogląd i myślę, że powinnam o nich wspomnieć.
Koncert miał miejsc na Tauronie. Wchodzić można było od 18.30, co moim zdaniem było zdecydowanie zbyt późną godziną, ponieważ o 20:00, kiedy koncert powinien się zacząć, przed wejściami wciąż były kolejki, a ludzie ciągle powoli napływali do wnętrza obiektu.
Z nieco ponad półgodzinnym opóźnieniem Paul z zespołem wszedł na scenę i zaczęło się. A Hard Day’s Night rozniosło się po hali, ludzie zaczęli krzyczeć, piszczeć i śpiewać. Mi po kręgosłupie przebiegły ciarki. Utwór został wzbogacony o partie sekcji dętej, której nie mogłam w pierwszym momencie doszukać się na scenie. Słyszałam dęciaki, ale nie potrafiłam ich zlokalizować. Po chwili okazało się, że stali w jednym z wejść na boczny sektor trybun i stamtąd robili show.
Po również ciepło przyjemnym Save us, zagrali doskonale wszystkim znane Can’t Buy Me Love. Myślę, że nie tylko mi serce waliło wtedy jak oszalałe. Po kolejnych numerach w tym The Wings, Paula solo i The Beatles, zagrali singla z najnowszego krążka Egypt Station – Come On to Me. Nie ukrywam, że na to czekałam. Utwór na żywo okazał się być jeszcze bardziej fantastyczny i wdzięczny niż na płycie.
Przy utworze My Valentine McCartney jak na każdym koncercie zadedykował go swojej żonie, co moim zdaniem jest bardzo urocze, a żona dostaje taki prezent średnio dwa razy w tygodniu.
Następne wyczekiwane przeze mnie utwory to I’ve Just Seen a Face, From Me To You i Love Me Do. Szczerze mówiąc, nie pamiętam, czy coś wcześnie wywołało u mnie taką radość, jak te kawałki. Po ostatnim utworze, Paul wyszedł na brzeg sceny z gitarą, opowiedział o Lennonie i zaczął grać Blackbird, a kawałek sceny, na którym stał, zaczął powoli się podnosić. Później zagrał również cudowne Eleanor Rigb, Ob-La-Di Ob-La-Da, kawałek The Wings Band on the Run, Let It Be i Hay Jude. Przy ostatnim wszyscy tradycyjnie śpiewali „na na na nana na na”. Było również spektakularne Live and Let Die z pokazem pirotechnicznym i fajerwerkami, ale byłam nieco zawiedziona, że efekty te nie pachniały opalanym na denaturacie kurczakiem, tak jak miało to miejsce na koncercie w Pradze dwa lata temu. W międzyczasie usłyszeliśmy również utwór z nowej płyty Fuh You – moim zdaniem fantastyczny kawałek, który miałam ogromną nadzieję usłyszeć. I jeden z zaledwie dwóch zagranych na tym koncercie, jeśli się nie mylę, co nieco mnie zawiodło. Zagrali również utwór dla Georg’a Harrissona Something, który został kiedyś określony przez Franka Sinatre „najlepszą piosenką o miłości, jaką napisano”.
Bisy zaczęły się tradycyjnie. Najpierw Paul zaprosił na scenę dziewczynę, która przez cały koncert trzymała karton z napisem po angielsku „CZEKAŁAM 10 LAT, ŻEBYŚ MNIE PRZYTULIŁ”, żeby ją przytulić i dać autograf. Potem weszła para ze Słowenii, jeśli dobrze pamiętam, żeby się zaręczyć. Po tym McCartney powiedział, że to piosenka dla tych, którzy mają urodziny dzisiaj i kiedykolwiek w tym roku, co oznaczało utwór Birthday. Po piosenkach Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band, Golden Slumbers, Carry That Weight i The End skończył się niemal trzygodzinny koncert.
Moje ogólne wrażenia są takie: Paul McCartney jest cudownym muzykiem, który mimo 76 lat, wciąż rozgrzewa publikę i łączy pokolenia. Dookoła siebie dostrzegłam kilkuletnie dzieci oraz staruszków. Do tego artysta próbował mówić sporo po polsku i całkiem nieźle mu to wychodziło. Muzycy współpracujący z nim są na scenie niesamowicie charyzmatycznymi ludźmi – potrafili zagrzewać publiczność jeszcze bardziej. Największym i, jak mi się wydaje, jedynym minusem było miejsce. Niskie tony perkusji były bardzo eksponowane w nowszych kawałkach i brzmiało to bardzo dobrze, wszystko było słychać świetnie. Natomiast w starych utworach doły były ewidentnie przytłumione, a góry bardziej wyraźne, co robiło duży pogłos. Kiedy weszli na scenę i zaczęli A Hadr Day’s Night zapanowała ogólna radość i podniecenie publiki, ale z perspektywy czasu uważam, że Tauron Arena zepsuła to totalnie.
Brownie
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz