Na
to pytanie postaram się odpowiedzieć później. Zacznę od opisania, tego co
usłyszałam wczoraj w nocy.
Wiele
osób, jak sądzę, jest w tym momencie uprzedzonych do łódzkiej grupy przez
zeszłoroczną płytę „2005 YU55”, która okazała się niewątpliwie genialnym, choć dość
osobliwym i trudnym materiałem. Sama osobiście rzadko wracam do tego krążka, z
tego po prostu względu, że jest ciężki, a zeszłoroczne koncerty Comy były, że
tak powiem, „warstwowe”, ponieważ nowe utwory raczej średnio korespondowały ze
starymi. A „Metal Ballads vol. 1”?
Będzie odstawać czy nie? Ja sądzę, że nie.
Krążek
otwiera utwór „Uspokój się”, który od
początku… uspokaja. „Jeśli czytasz tę
wiadomość, uspokój się. Prawdopodobnie nie jest skierowana do Ciebie. […]” Słuchami
melodyjnej warstwy wokalnej, która oddycha i pozwala wybrzmieć instrumentom,
gdzie słyszymy wintydżowy, świetny klawisz. Już od tej pierwszej piosenki
słyszymy, że płyta jest inna od całego dotychczasowego dorobku Comy. Kolejnym
kawałkiem są zaprezentowane pierwszy raz na Męskim Graniu „Lajki”, które jedni zachwalają, inni „hejtują”. Moim zdaniem utwór
jest bardzo dobry. Fakt, dosłowny, ale czy to źle? Warto zobaczyć klip do tego
kawałka, który jest mistrzowsko wykreowany. Fragment „Widzę do tyłu” mogliśmy już usłyszeć w pierwszym zwiastunie płyty.
Odnośnie tej piosenki mam wrażenie, jakoby była lekko organkowa – szczególnie mam
na myśli utwór „Rilke” z krążka „Czarna Madonna”. I wszędzie jak dotąd
jest w tle charakterystyczny klawisz, podbijający całą resztę. Kolejny utwór „Za słaby” jest kolejnym, który
uspokaja. Akustyczny i bardzo liryczny. Niewątpliwie potrafi wprawić odbiorcę w
uczucie zadumy i może wręcz melancholii… Z tym utworem, jak i z całą płytą
kojarzy mi się stara solowa twórczość Roguckiego. „Odwołanie” odcina się jak nożem od „Za słabego”. Utwór szybki i energiczny. Odczuwalny jest tu nieco
wpływ artystów, którymi Coma obecnie się otacza. Chodzi tu o melodyjność, nie o
rytmikę. „Snajper” z początku przez
nie-muzyczne dźwięki kojarzy mi się z „Hipertrofią”.
Utwór ciekawy, narastający. Na pewno wiele osób go polubi. Niestety dla mnie
utwór jest „Parapetem” tej płyty („Parapet” to utwór z „Hipertrofii”, nigdy nie potrafiłam się
do niego przekonać, ani tekstowo ani muzycznie). „Odniebienie” z kolei zalatuje „YU55”,
przypomina jedną z „Łąk”, ale Rogucki
miło zaskakuje wokalnie. Zwłaszcza jeśli spodziewasz się melorecytacji. Utwór
zdecydowanie charakterny. Urzekające jest, to że w każdym słowie słychać
świetny warsztat aktorski wokalisty. „Cukiernicy”
są mocno osadzeni w klimacie retro, głównie przez brzmienie bębnów. Swing
zdecydowanie. I kolejne skojarzenie: najpierw posłuchajcie „Cukierników”, a potem „Nie
Bielsko”. Z kolei „Konfetti” jest dla mnie połączeniem „Sopotu” i „I’m not afraid of your soul”. Piosenka inna od pozostałych, ale
bardzo dobra i mimo podobieństw do solowych kawałków Roguckiego, nadal jest w
stu procentach „comowa”. I przyszedł czas na mojego faworyta – „Za chwilę przestaniemy świecić”. Utwór
nie jest moim ulubionym wyłącznie dzięki tytułowi, który jest fantastyczny.
Tekst wdzięczny, poetycki, choć polityczny w drugiej części. Brzmienie jest
mocne, narastające i opadające, i od nowa aż do momentu kulminacyjnego i do
końca, kiedy zamyka się cięciem. Ostatnim utworem są fantastyczne „Proste decyzje”. Da się wyczuć tutaj
wpływ Męskiego Grania i jednocześnie towarzyszący całemu krążkowi klimat retro
– dzięki nieco wygłuszonemu wokalowi.
Płyta
jest zdecydowanie inna niż poprzednia, ale nawiązuje do tak zwanej „starej
Comy”. Mamy tu niebanalną warstwę tekstową, wciąż poetycką choć mocno aktualną
i związaną z dobą Internetu, co dzięki wintydżowemu brzmieniu, nieco
kontrastuje lecz pozostaje spójne. Melodyjność wokalu, jak już wspomniałam,
nasuwa skojarzenia z solowym krążkiem Piotra Roguckiego z 2011 roku „Loki – wizja dźwięku”.
Wrócę
jeszcze na chwilę do singla, bo spotkałam się z komentarzami, że ludzie nie
wiedzą, czy kupią płytę, „a jeśli tak, to na pewno nie od razu”. „Lajki”, okładka płyty i tytuł odstają
od całości. Myślę, że to pewien rodzaj prowokacji. Coma chyba nie byłaby sobą,
gdyby nie prowokowała fanów. Zwłaszcza tych, którzy twierdzą, że zespół
skończył się na „Czerwonym Albumie”.
Pragnę przypomnieć, że 6 lat temu podobni „fani” twierdzili, że Coma skończyła
się na „Hipertrofii”. Na razie
jeszcze nie słyszałam, żeby ktoś uważał, że skończyli się na „2005 YU55” :P
Na
koniec powiem, że moim zdaniem krążek jest świetny muzycznie jak i tekstowo,
niebanalny, aktualny choć w pewien sposób dawny. Na notę w skali od 1 do 10 z
mojej strony jest zdecydowanie za wcześnie, ale sami możecie już próbować
oceniać.
A
odpowiadając na pytanie zadane na początku: Nie, Coma zdecydowanie nie
przestanie świecić.
Ja z
całego serca polecam i nie mogę się doczekać, aż usłyszę jak nowe utwory
zabrzmią na żywo w łódzkiej Wytwórni.
Do przeczytania,
kochani!
Brownie