czwartek, 30 czerwca 2016

TOP10 ulubionych horrorów cz.I

Witajcie, dziś chciałabym z wami się podzielić moim osobistym TOP10 horrorów, które uważam za najlepsze (jak do tej pory). Chcę też krótko wstępnie powiedzieć jak będzie wyglądała rubryka
"#Elm St". Nie będzie tu tylko recenzji, znajdą się tu również tak jaki dzisiaj TOP różnych zestawień, ciekawostki, wyjaśnienia pewnych nazw i artykuły nawiązujące do historii na których wiele horrorów się opiera (Prawdziwe historie "Horrorów na faktach") a także o fenomenach w świecie grozy. Dzisiaj jednak lekko zaczniemy od krótkiej topki, nie będzie tu szczegółowej recenzji, ponieważ skoro znalazły się na liście najlepszych to chyba wiadomo. Ta Topka pojawi się jeszcze w paru częściach, ponieważ za dużo mam horrorów ulubionych by umieścić je na jednej liście ;) 


1. "Koszmar z ulicy Wiązów" reż. Wes Craven ("A Nightmare on Elm Street" - 1984)

W miasteczku Springwood grupę nastolatków zaczynają nękać koszmary senne z mężczyzną o zmasakrowanej twarzy i rękawicy z nożami. Wszystko choć dziwne nie wydaje się niczym nadzwyczajnym... dopóki sny nie stają się realistyczne do tego stopnia, że młodzież zaczyna ginąć.

Jakże mogłoby zabraknąć horroru, od którego powstała nazwa tej rubryki ;)
Typowy slasher z lat 80... ale pod okiem mistrza i dzięki grze niesamowitego Roberta Englunda, czyli odtwórcy głównego antagonisty, ten horror do dziś dla mnie jest numerem jeden a słynna rymowanka gra w moich uszach a słowa wryły się w pamięć. Postać Freddy'ego Kruegera zostanie na zawsze w sercu ;)




2. "Halloween" reż. Rob Zombie (2007)

Michael Myeres ucieka ze szpitala psychiatrycznego by zabić swoją młodszą siostrę. 


Jest to nie do końca remake horroru Johna Carpentera z 1978 roku. Czemu nie do końca? Ponieważ w tym filmie poznajemy Michaela jako małego chłopca. I ot mi się podoba! Wiele osób znienawidziło ten horror, jednak ja sądzę inaczej. Bardzo brutalny, brudny takie jak inne filmy Roba (np.: "Bękarty Diabła"). Genialnym pomysłem jest to, że widzimy w jakim momencie i jakie czynniki wpłynęły na to kim został. No i mimo, że jest to remake/prequel to nie został spaprany co jest częste. To nie odgrzany schabowy tylko zupełnie inne krwawe danie :)






3. "Coś" reż. John Carpenter ("The Thing" - 1982)

W bazie badawczej na Antarktydzie "coś" morduję naukowców.


Jeden z niewielu horrorów sci-fic, które na prawdę mi się podobały. John Carpenter sam w sobie jest jednym z geniuszy filmów. Dołożył sporą cegiełkę do tworzenia sztuki grozy. Film "Coś" może wielu z was śmieszyć przez formę jaką są stworzone potwory. Nie było wtedy takich sztuczek komputerowych jak dziś, jednak uważam, że w wielu wypadkach wolałabym widzieć formę jak z lat 70' czy 80' niż dzisiejszych niektórych gniotów. Jeśli chcesz zobaczyć jak wyglądały potwory kiedyś, koniecznie zobacz. Jeśli kochasz horrory... powinieneś już dawno go obejrzeć.









4. "Naznaczony" reż. James Wan ("Insidious" - 2010)

Syn Renai i Josha zapada w śpiączkę, okazuje się, że przeniósł się od świata zmarłych.


W dzisiejszych czasach horrory w swojej formie są po prostu... złe. Niestety. Opierają się na jump scenach, owszem nie przeszkadzają mi one, jednak nie może cały film się na nich opierać. Albo kolejnym aspektem jest też nadmiar efekciarstwa komputerowego, co po prostu w nadmiarze jest nie tylko zauważalne, ale i razi (chyba najwięcej ich było w latach 2000-2005). Ten film taki z pewnością nie jest. Muzyka w filmie i postać demona po prostu mrozi krew w żyłach. 








5. "Obecność" reż. James Wan (The Conjurning - 2013)

Dwójka demonologów Ed i Lorraine Warren, przyjeżdżają by pomóc rodzinie Perronów z demonicznymi nawiedzeniami w ich domu.

I znów nazwisko James Wan pojawia się na mojej liście. Oczywiście nie przypadkowo. Obecnie jego horrory są najlepszymi (według mnie) w świecie grozy XXI w. 
Charakteryzacja postaci, muzyka i klimat... Taki powinien być horror! Nawet jeśli nie przepadacie za ghost story to powinniście obejrzeć ten film. Mnie duchy w horrorze zaczęły  w pewnym momencie najzwyczajniej nudzić. Ten horror zdecydowanie nie nudzi...
Polecam gorąco zwłaszcza, że to kolejna część już w kinach a o spin-offie drugiej części już krążą pogłoski :)






6. "Laleczka Chucky" reż. Tom Holland ("Child's Play - 1988)

Seryjny morderca Charles Lee Ray tuż przed śmiercią umieszcza swoją duszę w lalce, która następnie trafia do małego chłopca Andy'ego.

Choć dziś nie bawię się lalkami, to tą chętnie bym przygarnęła ;) Kolejny slasher i kolejny morderca z poczuciem (czarnego) humoru. Jestem fanką slasherów, może też dlatego się tu znalazły, jednak uważam, że sposób zrobienia z rudowłosej lalki głównego antagoniste, który jest niebezpieczny to już ktoś musiał wykazać się fantazją. Dziś nie straszy, ale pokazuje jak kiedyś były tworzone efekty i ile pracy to wymagało. Makiety, poruszająca się lalka nie była stworzona w komputerze od podstaw tylko była po prostu robotem. Wysiłek był i się opłaciło, w końcu doczekał się statusu kultowego horroru i nowej wersji w roku 2013.





7. "Piła" reż. James Wan ( "Saw" - 2004)

Dwóch mężczyzn obudziło się przykuci do rury w piwnicy. Zdają sobie sprawę, że są teraz częścią zabawy mordercy. Gra rozpoczęta.

Krwawy, brutalny. Horror z elementami gore, który miał być tylko kolejnym koszmarkiem na DVD, a okazał się kasowym hitem. Ta seria zyskała wielu zwolenników, ale i równie wielu przeciwników. I też dlatego jest dobry. Najgorsza jest obojętność. Ja z pewnością należę do pierwszej grupy. Dlaczego? Ze względu na myślenie głównego antagonisty. Jest sadystyczny w swoich gierkach, jednak jego szaleństwo miało dla niego i innych jakiś sens. Połączenie sadystycznego zbawcy z filozofem, który równie dobrze mógłby stworzyć sekte. Świetnie wykreowana postać a Tobin Bell w tej roli, to wisienka na torcie :)





8. "Martwa cisza" reż. James Wan ("Dead Silance" - 2007)

Jamie po śmierci swojej ukochanej, wyjeżdża do rodzinnego miasta, by znaleźć kto lub co za tym stoi. Odpowiedzi szuka w historiach o starej brzuchomówczyni i jej piekielnych lalkach.

Znów lalki i znów James Wan. Cóż mogę na to poradzić ;) Gdy byłam mała pewnie jak wielu z was oglądałam "Gęsią Skórkę". Uwielbiałam to! A jeden z odcinków z lalką brzuchomówcy, która nazywała się Slappy bardzo zapadła mi w pamięć. Zwłaszcza odczułam to w sennych koszmarach ;) Mamy tu nie tylko zwykłego straszaka z lalkami i duchami, ale ciekawą łamigłówkę dla widzów. Uwielbiam gdy w filmach czy to horror czy inny gatunek, gdy poszlaki są rozrzucane po drodzę a na końcu sklejamy całą układankę i wszystko staje się jasne, ale i nie wiarygodne. Zaskoczenie. To z pewnością czułam po seansie. 





9. " Nieznajomi" reż. Bryan Bertino ("The Strangers" - 2008)

Kristen i James zostają zaatakowani przez nieznanych napastników, w ich własnym domu.

Prosta fabuła, można powiedzieć, że dość realna ponieważ ile razy na świecie ktoś włamuje się komuś do domu? Dziś jest to nagminne. Horrory typu home invasion posiadają świtny klimat. Czujesz się osaczony, ponieważ miejsce które było do tej pory twoim azylem dziś staje się zupełnie obce, trochę jak labiryn. Niby go znasz, ale nie wierz gdzie ukrywa się niebezpieczeństwo. Przeraża nas jeszcze jedna myśl, że jest to realne zagrożenie (podobnie działają horrory z dopiskiem "oparte na faktach"). Wtedy wracając z kina, do domu, późnym wieczorem, gdy widzimy, że ktoś za nami idzie zawsze dla nas będzie to morderca nawet jeśli to siedemdziesięcio letnia staruszka. Te horrory nie straszą, nie są zazwyczaj krwawe. Są klimatyczne i stresujące. Uwielbiam je oglądać, a ten film był moim pierwszym z tej kategorii, który widziałam i wciąż najlepszym. 





10. "Lśnienie" reż. Stanley Kubrick ("The Shining" - 1980)

John podejmuje pracę jako dozorca w hotelu. Wkrótce pobyt w pięknym hotelu okaże się przekleństwem.

Horror na podstawie książki Stephena Kinga o tym samym tytule. Klasyk. Trzech mistrzów. Jeden napisał książkę, drugi wyreżyserował a trzeci zagrał tak, że się zakochałam ;)
Wiem, że samemu autorowi nie podobała się ta adaptacja, jednak ja uważam ją za kunszt grozy i paranoi. Dla mnie ten film to przede wszystkim Jack Nicholson, genialny w roli szaleńca. Ten kto mnie zna wie, że Nicholson jest dla mnie postacią niewiarygodnie podziwianą. "Lśnienie", znalazło się tutaj też dlatego, że poziom szaleństwa i paranoi w jaką popada nie tylko bohater, ale i widz, jest niesamowita. Interakcja. To jest sztuka.




Kavka





poniedziałek, 27 czerwca 2016

Nowy Rok i Tanabata


Witajcie kochani, dzisiaj przychodzę do was z wiadomościami dotyczącymi świąt oraz festiwali obchodzonymi w Japonii. Dobra no to nie przedłużając zapraszam was do czytania.Nowy Rok (jap. 正月 三が日 - Shōgatsu san-ga-nichi – trzy dni stycznia) Trwa od pierwszego stycznia i jak można się domyśleć trwa do do trzeciego stycznia. Japończycy podczas trwania tego święta bawią się, piją alkohol (sake) oraz spędzają czas z najbliższymi. W Japonii, Japończycy przywiązują wielką wagę do swoich prywatnych spraw, więc Nowy Rok, jest dla nich okazji na załatwienie swoich porachunków do końca, pozostawienie smutków daleko w tyle, tak aby przywitać nowy rok z nową energią i planami na przyszłość. 

Przed obchodzeniem nadejścia nowego roku, w domu każdego Japończyka

panują solidne prace porządkowe. Po obu stronach wejścia domu ustawia się kado-matsu, czyli
specjalne ozdoby składające się z ostro przyciętych bambusów związanych słomą i przystrojonych gałązkami sosny. Japończycy wierzą, że jest to miejsce zamieszkania Toshigami, czyli bóstwa przynoszącego dobrobyt i urodzaj. Całe Tokio w tym okresie jest udekorowane przez ich mieszkańców. Lampki, światełka nie stanowią wyjątku. 
Kolejnym elementem na który warto zwrócić uwagę jest shimenawa jest to wiązanka zrobiona ze słomy ryżowej i papieru. U nas jest to odpowiednik stroika na drzwi. Japończycy wierzą, że ta ozdoba odstrasza złe duchy, które mogą zniszczyć ich spokój w czasie Nowego Roku oraz reszty dni. 

1 stycznia japońska rodzina spędza czas w swoim gronie. Dzień rozpoczynają od uroczystego śniadania, potem udają się do świątyni. Bardzo dużo osób tego dnia kupuje tzw lalki Daruma. Są to lalki o charakterystycznym kształcie i wyglądzie. Mówi się, że jeżeli masz tę lalkę przy sobie żadne przeciwności losu nie są ci straszne :).
2 i 3 stycznia to dzień postanowień. Bardzo dużo osób wkłada zdjęcia Siedmiu Bogów Szczęścia pod poduszkę. Liczą, że zapewni im to szczęście. U nas opiera się to na podobnej zasadzie. Małe dzieci wkładają mleczne zęby pod poduszkę, licząc, że wróżka zębuszka wrzuci im pod poduszkę pieniążka :) Czas jest spędzany na grach i zabawach. Po całym świętowaniu ozdoby ulegają spaleniu przez ich mieszkańców. Świętowanie kończy się na jedzeniu ciasta ryżowego. 
Dobrze wyjdźmy z zimowych klimatów i przenieśmy się w cieplejsze strony...

Tanabata - jest to święto obchodzone 7 lipca. Tego dnia zbliżają się do siebie dwie stęsknione gwiazdy Wega i Altair. Spotykają się tylko raz do roku, tego dnia spełniają się marzenia. A przynajmniej tak twierdzą Japończycy. Święto to wywodzi się akurat od chińskiego festiwalu pochwały dla umiejętności. Japończycy tego dnia rozwijają swoje fantazje i piszą swoje marzenia na papierze. Oj zazdroszczę, ciekawe o czym wy byście napisali, jeżeli chcecie podzielić się tym ze mną napiszcie w komentarzach :) Wracając...życzenia, marzenia wieszane są na krzewach bambusowych.

A skąd wzięło się samo święto? Tak na prawdę, niektórzy twierdzą, że jest to święto powstałe z legendy...Młody rolnik, pewnego dnia znalazł szatę bijącą pięknym blaskiem. Okazało się, że owa szata należała do Bogini Tanabaty. Bogini szukając swojej zguby trafiła na rolnika. Jednak nie przyznał się, że szata znajduje się w jego posiadaniu. Zakochał się. Nie chciał jej stracić, więc zaproponował wspólne jej poszukiwania. W czasie trwającej podróży zakochali się w sobie, wydając na świat duże potomstwo. Pewnego dnia żona odnalazła swoją szatę w domu męża. Jej gniew mąż mógł wyczuć z daleka, jednak zdołał ją udobruchać. Żona powiedziała, że spotkają się ponownie, jeżeli wyplecie tysiąc par butów. Jednak mężowi nie udało się spełnić rozkazu Bogini. Mieli nigdy się już nie spotkać, jednak mówi się, że raz do roku odrodzeni jako gwiazdy widują się...kiedy? Właśnie 7 lipca.      

Jest to święto, mające pozytywny przekaz. Tego dnia miasta zapełnione są stoiskami z jedzeniem oraz ozdobami. W wielu miejscach można zauważyć piękne przystrojone uliczki. Można nawet wybrać miss  Tanabaty :)
Mam nadzieję, że się wam podobało, pozdrawiam :)                                       
                            

Ev.

sobota, 25 czerwca 2016

One on one. Paul McCartney w Pradze.




Tydzień pełen wrażeń! Kilka dni po Comie w Warszawie przyszedł czas na kolejną podróż życia – piękna stolica Czech już na mnie czekała. Rzecz jasna nie obyło się bez zwiedzania pięknego praskiego Starego Miasta i zgubienia się w metrze, bo te punkty wycieczki trzeba było odhaczyć z listy rzeczy do zrobienia.
Wieczorem 16 czerwca już tyle o ile ogarniałam praskie metro. Bez większych problemów z jedną przesiadką dotarłyśmy razem z przyjaciółką na O2 Arenę. Towarzyszył nam tłum ludzi w t-shirtach z nadrukowanymi charakterystycznymi czterema mężczyznami przechodzących przez przejście dla pieszych. Rzecz jasna koszulki Abbey Road nie były jedynymi jakie spotkaliśmy, ale znacznie górowały ilością nad pozostałymi wzorami.
Po przejściu przez ochronę, która dokładnie sprawdzała, czy nie chcemy zabić nikogo pilniczkiem do paznokci (ostrożności nigdy za wiele!), ruszyłyśmy na poszukiwanie naszych miejsc. Zajęło nam to trochę czasu, ale kiedy usiadłyśmy na trybunie, ogarnęło nas to cudownie przejęcie. Siedziałyśmy dokładnie na wprost boku sceny i jak na tę wysokość zasadniczo blisko.
Emocje rosły. Nie mogłam się doczekać... aż w końcu tłum na płycie zaczął szaleć! Na scenie pojawił się wyczekiwany Paul McCartney.
Koncert otworzył utworem „A Hard Day's Night” dobrze znanym fanom z repertuaru zespołu The Beatles. Artysta wykonał 32 utwory (nie licząc 6 bisów). Większość z nich została nagrana lata temu przez Beatlesów, ale wiele należało do solowego dorobku artysty jak i do grupy Wings.



Byłam niesamowicie usatysfakcjonowana koncertem. Usłyszałam jedne ze swoich ulubionych utworów jak na przykład „Love Me Do”, „Queenie Eye”, „Eleanor Rigby”, „Something” i „Live and Let Die”. Przy ostatnim z wymienionych kawałków pokazano niesamowite show z udziałem ognia i fajerwerków! Coś niesamowitego!
Ostatnim utworem było „Hey Jude”, którego nie mogło zabraknąć, a bisy otworzyło piękne i ponadczasowe „Yesterday”.

Byłam pod ogromnym wrażeniem siedemdziesięciocztero letniego muzyka. Na scenie był po prostu niesamowity! Biegał, tańczył, zachęcał ludzi do zabawy. Świetne było dla mnie również to w jaki sposób śpiewał. Każde słowo dało się bezproblemowo zrozumieć, nawet nie znając tekstów piosenek. Dykcja Paula jest wręcz zniewalająca w zestawieniu z tymi wszystkimi genialnym utworami. Nawet kiedy starał się mówić po czesku, dałam radę coś zrozumieć! A warto nadmienić, że nawet w najmniejszym stopniu nie znam tego języka :D
Takiego przeżycia jakiego dostarczyłam na koncercie w Pradze z trasy „One on One” życzę każdemu z Was! Przywiozła stamtąd wspomnienia, których nigdy nie zapomnę.



Następnym razem opowiem o imprezie, na którą nie musiałam jechać aż tak daleko ;)

Pozdrawiam ciepło,
Brownie!

czwartek, 23 czerwca 2016

"Przegląd końca świata: Feed" Mira Grand.

Tak jak zapowiada moja rubryka, oprócz książek postapo będą pojawiać się również recenzje książek, których nierozłącznym elementem świata przedstawionego są hordy żywych trupów. I ta chwila nadeszła. Chciałabym wam przedstawić "Przegląd końca świata: Feed" autorstwa Miry Grand - maniaczki dużych dawek strachu i pasjonatki przerażających wirusów. Jest to pierwsza część rozpoczynająca trylogię.
W 2014 roku nastąpił rozwój medycyny. Wynaleziono lek na raka. Jednak stworzono również coś co zmieniało ludzi w żywe trupy. Miejsce i czas akcji książki rozgrywa się już świecie opanowanym przez wirusa. 20 lat po katastrofie spowodowaną przez ludzi.
W nowej rzeczywistości ludzie starają się normalnie żyć mimo ciągłego strachu. Stworzono wiele zabezpieczeń oraz procedur , które mają zapowiedz kolejnym wybuchom epidemii (np. częste badania przyrządami przypominającymi testery cukrzyków lub prysznice dezynfekujące ). Nawet tradycyjne środki masowego przekazu przestały być wiarygodne co spowodowało rozwój blogów. To z takiego źródła informacji coraz częściej zaczęli korzystać ludzie poszukując prawdy. I tutaj wkraczają nasi główni bohaterowie. Bliźniacze rodzeństwo – Georgia i Shaun Mason. Są to profesjonalni dziennikarze, którzy razem z grupą zaprzyjaźnionych osób prowadzą bloga. Jako dzieci zostali adoptowani, przez małżeństwo blogerów, którym głównie zależy na sławie. To pokazuje, że rodzeństwo ma tylko siebie. Już w pierwszym rozdziale można wywnioskować, że Georgia to ta rozsądna z rodzeństwa, a jej brat szalony, lubiący ryzyko i prace w terenie bloger.
Jako dziennikarze otrzymali niezwykłą szanse uczestniczenia i relacjonowania kampanii wyborczej jednego z kandydatów na prezydenta. Co jest wielka szansą dla ich blogowej kariery. Wiemy jednak że w takich sytuacjach każdy chce pokazać się jak w najlepszym świetle lub komuś zaszkodzić. Podczas kampanii dochodzi do serii wypadków( np. wybuch epidemii w stadninie koni ) na początku wyglądających na zwykły przypadek. Lecz rodzeństwo odkrywa głębszy spisek. Od teraz sami są związani z tą sprawą. Chcą rozwiązać tą zagadkę, kto używa aktywnego wirusa przeciwko innym „zdrowym” i chce zaszkodzić kampanii wyborczej.


Na końcu łatwo zgadnąć kto jest sabotażystą. Sprawa zostaje rozwiązana. Kandydat jest bezpieczny. Jednak w skutek pewnego wypadku rodzeństwo musi podjąć trudną decyzję. I przyznaje się bez bicia wzruszyłam się na końcu książki. Autorka znakomicie pokazuje ich relacje i gotowość poświęcenia. Też bym chciała mieć takie starsze rodzeństwo.
Na początku kiedy dostałam tą książkę trochę się wystraszyłam jak zobaczyłam na tylniej okładce, że to jest thriller polityczny. Jednak po przeczytaniu zmieniłam zdanie. Mimo takiego tematu jest ciekawa. Łączy w sobie również odrobinę horroru jak i odrobinę humoru. Natomiast zarażeni są tylko tłem wydarzeń. Autorka pokazuje zachowanie ludzi i do czego potrafią być zdolni np. by osiągnąć władzę.
Jako ciekawostkę mogę powiedzieć coś o wirusie. Podobnie jak w TWD zarażony jest każdy. Po kontakcie z zombie czyli aktywnym wirusem może on „obudzić” wirusa u innych „zdrowych”. I to się również dzieję u zwierząt z masą ciała powyżej 25 kg. ( jeśli dobrze pamiętam). I teraz sobie wyobraźcie np. żyrafę zombie :)
Książka zawiera również kilka legend związanych ze śmiercią samego twórcy horrorów - George Romero (autora „Świtu żywych trupów”)
Więcej nic nie powiem. Zachęcam do przeczytania i dzielenia się opiniami. Chętnie posłucham. Sama nie mogę się doczekać kiedy przeczytam kolejne części.

Pozdrawiam.                                                                                                                          


                                                                                                                                                    DJ

wtorek, 21 czerwca 2016

Moja opinia


Zastanawiałem się nad tym artykułem.  Co mam napisać? Czy o grach, czy coś o moich kminkach? I zdecydowałem. Temat  mało odkrywczy,  możliwe że nawet całkiem oczywisty. Jednak przeglądając Internety, wydaje mi się że nie wszyscy z tego zdają sobie sprawę.  
Lubicie gry komputerowe? Moja opinia na temat gier jest taka, że są one fantastyczne, mógłbym grać bez ograniczeń. Powiem więcej uważam że gry są jedyną słuszną rozrywką, a czytanie książek jest bezsensu. Przecież gra jest taką książką w której ja wybieram. A film? Pff… przecież to to samo co w grach tylko że nie mogę sterować postacią.  No właśnie… To jest moja opinia, całkiem subiektywna opinia. Może wydaje się ciut radykalna, ale jest to moja opinia.
Odpowiedzią będzie „Jiaozi” (takie ruskie pierożki, tylko że chińskie). Czemu chińskie, ruskie pierożki? Ponieważ, naszych chińskich kolegów  jest najwięcej, czyli 1 343 239 923 na 7 021 836 029 wszystkich ludzi (wierząc Wikipedii i jej statystyką z 2012 roku.) Okey… Ankiety za nami. Pytanie. Czy były one obiektywne? Fakt. Pierwszy przypadek skrajny, ale drugi już całkiem bliski realiom statystyki, jednak jak dla mnie także do obiektywnej opinii mu troszkę brakuje.  Czyli co? Najlepiej, aby zadać to pytanie załóżmy kilkuset osobą, jedna setka jest przypisana do konkretnej grupy społecznej, narodowości, orientacji seksualnej, czy każdej mniejszości kulturowej. Tak? No ja, jestem pewny że nie da się tego osiągnąć.
Wniosek? Według mojej opinii, nie ma opinii obiektywnej. Cofnijmy się troszkę. "Obiektywizm" - przedstawienie i ocenianie czegoś w sposób zgodny ze stanem faktycznym, niezależnie od własnych opinii, uczuć i interesów (definicja PWN). Wydaje mi się więc, że chyba nie można być obiektywnym. Ciężko wyłączyć uczucia. Jesteśmy egoistami, tak dalej. Powiedzmy że przeprowadzono ankietę, w której widniało pytanie „Jaka jest najlepsza potrawa na świecie?”.  Wyniki, oczywista sprawa, wykazują że jest to schabowy z ziemniaczkami. Tu w grę wchodzi statystyka, która z reguły wydaje się być informacją jak najbardziej obiektywną.  Halo, zaraz jak to schabowy? A no tak to, że ankietę przeprowadzono na osiedlowych Januszach mieszkających gdzieś pod Warszawą. Poszerzymy grono ankietowanych do ilości, obecnie żyjących ludzi na ziemi. W tym przypadku odpada nasza natura i w każdym interesie będziemy szukać korzyści.  Koniec, końców tworząc opinię, własne zdanie kierujemy się własnymi, indywidualnymi doświadczeniami. Widzimy świat inaczej niż inni i inaczej go postrzegamy.
Kolejna moja opinia. Obiektywizm istnieje tylko w definicji. Taka utopia się narodziła.  Analogicznie, istnieje tylko subiektywna opinia, twoja, moja, czy każdego innego.  Mimo to, starajmy się być obiektywni, podkreślam STARAJMY. Takie działanie poszerza horyzonty, a empatia w tym pomaga.
Na koniec. Z pewnością znajdą się tacy co na siłę będą chcieli temu zaprzeczyć . No i Dobrze. To moja opinia i nie jest ona nieomylna. Ktoś kto się z nią nie zgadza, tworzy nową, własną opinie. Co tylko utwierdza mnie w tym że istnieje tylko i wyłącznie subiektywne zdanie. Szanujmy zdanie i opinie innych, ale nie dajmy sobie też wmówić że są one stuprocentowo pewne.
P.S.   Bardzo lubię czytać książki i oglądać filmy




Ten Odgier

niedziela, 19 czerwca 2016

Powiew świeżości i 5 ciakawostek o Japonii






Zacznijmy od początku. Jest to mój pierwszy wpis na tym blogu, więc uznałam, że powinnam zacząć od podstaw. Na pierwszy ogień uznałam, że najlepiej będzie zacząć od samego położenia kontynentu azjatyckiego. Azja jak pewnie sami dobrze wiecie stanowi największy kontynent na Ziemi. Razem z Europą tworzy tak zwaną Eurazję. Troszkę geografii nie zaszkodzi.
 Azja graniczy:
* Od zachodu z Europą,
* Od południowego zachodu z Afryką
* Od południowego wschodu z Oceanem Indyjskim i Australią
* Od wschodu z Pacyfikiem

Azja jest nazywana największym kontynentem, ponieważ jej powierzchnia liczy sobie aż 44,6 mln kilometrów kwadratowych. W porównaniu do innych kontynentów naszej planety jest to naprawdę pokaźna liczba. Dobrze nie będę was już zanudzać suchymi faktami. Więc może przejdę do ciekawostki na temat nazwy kontynentu. Czy wiecie skąd się wzięła? Nie? No to zaraz się dowiecie!
Azja swoją nazwę bierze od azjatyckiego słowa asios, co w znaczeniu dosłownym oznacza wejście, kraj wschodzącego słońca, muł rzeczny. Opinie na ten temat są podzielone. Jedni przyjmują wcześniej wymienioną wersję, inni uważają, że nazwa „Azja” pochodzi od greckiego określenia Asios leimon. Oznacza dosłownie łęg azyjski. Asios, jak już wiemy byłoby utworzone od greckiego asis, co oznacza muł. Wymieniony łęg azyjski leżał u ujścia rzeki Kaistru w pobliżu Efezu, a więc w Azji Mniejszej. Z chwilą podboju Azji Mniejszej przez Persów Grecy nazwali Azją obszary leżące na wschód od Morza Egejskiego. Dopiero później nazwą tą objęto cały kontynent.
 Okej, no to nudny wstęp mamy już za sobą. Chcę od razu zaznaczyć, że nie znam wszystkich krain azjatyckich. Najbardziej pasjonuje mnie Japonia, Korea Południowa oraz Indie. Chyba nie stanowię w tej kwestii jakiegoś wyjątku. Oczywiście, jeżeli ktoś będzie miał konkretną prośbę na zrobienie artykułu na temat danego kraju, postaram się spełnić jego prośbę. Także piszcie śmiało w komentarzach. Ja na piedestale stawię Japonię. Podam wam kilka, moim zdaniem ciekawych faktów, o których może i nie wiedzieliście. Zapraszam do zapoznania się.

1. Jeżeli ktoś miał przyjemność być w Japonii, to pewnie rzuciły mu się w oczy maseczki lekarskie, które noszą na twarzy. Ja kiedy po raz pierwszy o tym usłyszałam, byłam zdziwiona. Zadawałam sobie pytanie: Po co oni to noszą? Oczywiście rozumiem, jeżeli ma to przyczyny zdrowotne, wybuchnie jakaś epidemia i ludzie chronią swoje usta i nos przed bakteriami lub wirusem. Ale kiedy nic takiego nie ma miejsca, to dlaczego? Otóż odpowiedź jest dziecinnie prosta, noszą je jako zwykły element garderoby. U nas ludzie zakładają zegarki, kolczyki. Japończycy natomiast urozmaicają swój wygląd poprzez właśnie takie maseczki. Wiedziałeś/aś? Podziel się swoją opinią :)



2. Machanie. U nas w krajach Europy Zachodniej, machanie oznacza gest powitalny lub pożegnalny. Chocąc ulicami Japonii możemy spotkać się z tym powszechnym zjawiskiem. Co więcej możemy spotkać się z tym, że to do nas będą machać. Co to oznacza? A no oznacza to to, że chcą z nami nawiązać rozmowę. Tak więc najlepszą odpowiedzią na ten miły gest będzie również odmachanie i nawiązanie rozmowy. Pamiętajcie, Japończycy to naprawdę otwarci i życzliwi ludzie, więc nie ma się czego obawiać :)

3. Pismo, tutaj pewnie was nie zaskoczę, ale pismo japońskie jest jednym z najbardziej skomplikowanych na świecie. Wywodzi się od pisma chińskiego. Na współczesne pismo japońskie składają się trzy elementy: hiragana i katakana oraz kanji. Samo kanji liczy sobie około 60.000 symboli. Mówi się, że nawet rodowity Japończyk nie zna wszystkich symboli swojego pisma. 



4. Japończycy mają też nietypową formę przeprosin. Jak to wygląda u nas? "Sory, wybacz, przepraszam" i jakiś prezent, nawet nie zawsze. Japończycy przywiązują do naprawiania krzywdy większą rolę. Jako akt przeprosin golą głowę na łyso. Są to niecodzienne przypadki, ale mają one miejsce. Spróbujcie sobie wyobrazić takie zjawisko u nas. Ja osobiście, nie mogę sobie tego wyobrazić. Warto zapoznać się z materiałem udostępnionym w internecie. Znana piosenkarka Minami Minegishi jest tego żywym przykładem. Nie będę zdradzać szczegółów, sami się przekonajcie, jak wielką wagę Japończycy przywiązują do przeprosin.








5. Japonia nie posiada oficjalnego godła narodowego. Tam, gdzie umieszczenie godła uważa się za niezbędne, Japończycy posługują się herbem cesarskim - złocistą chryzantemą o szesnastu płatkach..
 No to tyle na dzisiaj z mojej strony, mam nadzieję, że zostaniecie ze mną oraz resztą na dłużej i będzie nam się miło obcowało. Do zobaczenia w kolejnym wpisie i trzymajcie się!



Ev.




                                                                                                                     

piątek, 17 czerwca 2016

"Bajki które zdarzyły się naprawdę" - Anna Moczulska


Gdy byłam małą dziewczynką, kochałam czytać baśnie, zwłaszcza te o księżniczkach w strojnych sukniach ze sznurami pereł i garściami klejnotów. Jakiś czas temu moja fascynacja królewskimi opowieściami powróciła, a wraz z nią w idealnym momencie, pojawiła się właśnie ta książka.
"Bajki które zdarzyły się naprawdę" autorstwa Anny Moczulskiej, którą możecie znać z jej bloga "Kobiety i Historia" to zbiór ciekawostek historycznych, opowiedzianych w lekki a czasem humorystyczny sposób. Bohaterkami są kobiety, których losy zapisały się w historii naszego świata.
Ich życiorysy są porównywane z takimi postaciami z bajek jak Kopciuszek czy Śpiąca królewna, na których nie jedna z nas się z pewnością wychowała. Niestety nie we wszystkich historiach można dopisać słowa "I żyli długo, i szczęśliwie...". Książka nie jest zbiorem suchych faktów i zdecydowanie nie jest podręcznikiem do historii, jest w nich coś
 rzadko spotykanego w opowieściach historycznych... uczucia. Wiele z tych historii była mi nieznana, ponieważ głównie się uczymy o królach, stoczonych bitwach... a tu poznajemy kobiety, których życie się toczyło tuż obok tego co nocami wkuwało się na sprawdziany. Książka "Bajki które zdarzyły się naprawdę", została napisana lekkim językiem i oprószony tą baśniową magią, która właśnie nadaje tej książce taką wyjątkowość. Momentami zabawna i wzruszająca, ale i momentami melancholijna jak historie Joanny Szalonej czy Jane Gray. Dzięki tej książce nie raz się przekonamy, że życie księżniczek i królowych, wcale nie zawsze 

było otoczone diamentami czy miłością, które tak dobrze znamy z bajek. Idealna kobieca lektura. Jest to zbiór wielu biografii, ale z pewnością nie są one tak szczegółowe. Raczej ma formę ogólnego zarysu z ciekawostkami i wykreowanym przez autorkę historię kobiet z jej osobistego stanowiska. W końcu historia to nie tylko fakty, ale i gdybanie a także plotki. Pamiętajmy, że historia, zwłaszcza tak odległa nigdy nie będzie w 100% obiektywna, więc jeśli natraficie na jakiś fakt, o którym słyszeliście inaczej, to dobrze, ponieważ by wyrobić sobie własne zdanie trzeba poznać wiele opinii. A może przy okazji zachęci was do dyskusji z bliskim, jak mnie z moją mamą (Ach, ta Maria Tudor). Czy polecam tę książkę? Pochłonęłam ją w ciągu jednego dnia i paru filiżanek herbaty. Sądzę, że to coś znaczy. Mi Szczególnie spodobały się historie Elżbiety Rakuszanki, Zofii Jagiellonki, Joanny Szalonej i Joanny Grudzińskiej. Jeśli was tak jak i mnie ta książka zauroczy i będziecie czuć niedosyt to zapraszam na bloga autorki książki, tam znajdziecie nie jedną bajkę na dobranoc. ­ ​"Kobiety i Historia"

 P.S: Dziękuję Marlencę, dzięki której mam tą książkę :*
Kavka

środa, 15 czerwca 2016

COMA Symfonicznie (11.06.2016)

11 czerwca wakacje zaczęły mi się z mocnym przytupem. A to za sprawą wycieczki do Warszawy na koncert łódzkiego zespołu Coma, z którym po raz ostatni wystąpiła Orkiestra Symfoników Gdańskich pod dyrekcją Andrzeja Szczypiorskiego.

Byłam rozemocjonowana i spodziewałam się bardzo dobrego występu, ale to czego doświadczyłam przerosło moje najśmielsze oczekiwania…
Koncert, jak zwykle otworzyło „Intro” i utwór „Wola Istnienia”. Z minuty na minutę klimat, jaki towarzyszył muzyce, narastał i obezwładniał publiczność licznie zgromadzoną w Amfiteatrze warszawskiego Parki Sowińskiego.

  Pierwsza część repertuaru potęgowała napięcie aż do „Trujących Roślin”. Tempo stopniowo zwalniało, żeby drugą część imprezy po piętnastominutowej przerwie muzycy mogli zacząć, moim zdaniem, jednym z najbardziej niesamowitych utworów – „Ekhartem”. Wyraźna ekscytacja błądziła po twarzach ludzi zgromadzonych pod sceną. Każdy chciał jak najlepiej wczuć się w nastrój koncertu i zapamiętać go na długie lata.

Chwilowe przyspieszenie kolejnymi utworami i wprowadzenie ludzi pod sceną w pogo tylko spotęgowało wrażenie nostalgii i spokoju, kiedy drugim kawałkiem z repertuaru POWER OFF okazał się być niezwykle nastrojowy utwór „Turn Back The River” z anglojęzycznego albumu „Excess” wydanego w 2010 roku. I taki właśnie klimat utrzymał się do samych bisów, kiedy to rozbrzmiały wreszcie dźwięki, które, jak sądzę, większość tam obecnych doskonale znała. Zaczęła się „Transfuzja” i poszło. Całą publikę zgromadzoną pod sceną poniosło pogo. „Sto tysięcy jednakowych miast” wprowadziło nas po raz kolejny w świat spokoju, może nawet smutku i zastanowienia… Ciarki biegały po od stóp do głów.


Pan Piotr naprawdę postarał się o solidne wykonanie koncertu od strony wokalnej. Jego głos prezentował się o wiele lepiej niż w ostatnim czasie. I robiło to ogromne wrażenie!
Muszę szczerze przyznać, że byłam już na kilku koncertach Comy - plenerowych, klubowych, jak również symfonicznych. Dane mi było trzeci raz słuchać niesamowitych aranżacji Marcina Szczypiorskiego. Zapewniam, że koncert ten był najbardziej niesamowity ze wszystkich, które odwiedziłam. Trwał około trzech godzin, a gdy dobiegł końca nie czułam niedosytu, co rzadko mi się zdarza.
Ten wieczór był moim małym fragmentem wieczności, kiedy  nie czułam otaczającego mnie świata, problemów i jakichkolwiek obaw. Był tylko niesamowity koncert i cudowni przyjaciele, z którymi przeżywałam każdą jego sekundę.

  Warto również nadmienić, że Piotr Rogucki wspomniał o możliwości wznowienia trasy POWER OFF. Co ważniejsze cały koncert prawdopodobnie był rejestrowany! (Na scenie rozstawione zostały kamery.) Możemy więc przypuszczać, że za niedługi czas (miejmy nadzieję, jeszcze przed premierą nowego albumu zespołu – 7 października) będziemy mogli przeżyć to wydarzenie raz jeszcze na ekranach telewizorów i komputerów.

Do zobaczenia na następnych koncertach!
Pozdrawiam,
Brownie

poniedziałek, 13 czerwca 2016

"Korzenie Niebios" - Tullio Avoledo




Jest to książka z Uniwersum Metra 2033. To moja pierwsza książka z tego uniwersum. Przed rozpoczęciem pisania chciałam przypomnieć sobie co najbardziej z niej zapamiętałam. I jest to na pewno drastyczne wydarzenia, kanibalizm oraz znalezienie zwłok papieża na sedesie. Z tym najbardziej mi się kojarzy. Ale zacznijmy od początku.

Akcja rozgrywa się we Włoszech. Ludzi, którzy przeżyli są zmuszeni do życia metrze oraz katakumbach. Wbrew pozorom najczęściej post apo kojarzą nam się z ‘’przygodami ‘’ stalkerów ( to nie są zwykłe spacerki). Tutaj autor akcję książki prezentuje z perspektywy księdza – Johna Danielsa ( nie Jacka). Jest on jednym z nielicznych przedstawicieli duchowieństwa chrześcijańskiego, którzy przeżyli. Otrzymuje zadanie, aby wraz z eskortą gwardzistów udać się do Wenecji i odnaleźć ostatniego członka Kolegium Kardynalskiego. Trasa podróży przebiega przez różne miejsca. Im bliżej celu tym nasz bohater zastanawia się nad sensem dalszej misji kościoła. Przechodzi kryzys światopoglądowy.

Fabuła według mnie jest dość prosta. Ekspedycja wyrusza z punktu A do punktu B. Mają do wykonania ważne zadanie. Po drodze napotykają różne przeszkody, np.: mutanty lub zmotoryzowaną grupę fanatyka religijnego. Główny bohater odkrywa przerażającą prawdę. Bardzo szybko  zorientowałam się kto jest „dobry”, a kto „zły” w tej ksiażce.  Nie mogło również zabraknąć śmierci kilku towarzyszy podróży.
Jednak autor częstuje nas ponurymi oraz makabrycznymi opisami miejsc i sytuacji w jakich bohater się znajdował. Za to tą książkę lubię. One budują cały klimat. Bardzo oddziaływają na wyobraźnię.


Jak już wcześniej wspomniałam jest to pierwsza moja książka przeczytana z tego uniwersum. Jednak po przeczytaniu innych części wydaję mi się że nie jest ona najlepsza. Lecz mam do niej sentyment. To ona wprowadziła mnie do świata postapo.



DJ
Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka